czwartek, 10 września 2015

chyba jednak jestem mieszczuchem;)

Wspominałam, że mieszkam na wsi. Umówmy się - nie było to moje marzenie. Tak po prostu wyszło. Sama bym się chyba na to nie zdecydowała. Los tak chciał. Wystarczyły mi w zupełności wypady na wakacje do dziadków. Wyszło jak wyszło. Nie jest to co prawda taka typowa wieś z polami uprawnymi, z dala od cywilizacji. Moja wieś jest koło 12 km od miasta, domek zaraz przy stacji pkp, sklepu spożywczego i 15 minut od przedszkola. Do lasu mam 3 minuty. Powie ktoś idealne miejsce. Nie do końca.
Przeprowadzając się tu nie miałam tak naprawdę pojęcia z czym to się wiąże. Z początku dojazdy do pracy (w samym pociągu godzina plus jeszcze jakiś autobus) jakoś znosiłam, czytałam książki, odsypiałam (jak miałam miejsce siedzące) ale z czasem zaczęły być kłopotliwe. Szczególnie po urodzeniu dziecka, kiedy jak na skrzydłach pędziłam do domu, a tu pociąg opóźniony, w pracy musiałam zostać 5 minut dłużej więc pociąg odjechał a na następny musiałam czekać godzinę...Zaczęło robić się nie ciekawie. Tyle straconych godzin, wracanie wykończonym do domu a tam jeszcze obowiązki i chęć pobycia z dzieckiem. Tylko kiedy? Doba stawała się za krótka. 
Co z tego, że miałam podwórko, latem mogłam siedzieć na tarasie i popijać kawkę (oczywiście tylko w weekendy), chodzić na spacery do lasu (w weekendy), zapraszać znajomych na grilla a dziecię w upały mogło chłodzić się w basenie. 
Gdy Gabrysia podrosła zaczęła przejawiać różne zainteresowania, chciała uczyć się tańczyć , malować, pływać. Na wsi nie było żadnych możliwości rozwijać te zainteresowania. Postanowiłam zapisać ją na zajęcia dodatkowe. Niestety wszystko to nie było takie proste. Na każde zajęcia trzeba by wozić ją do najbliższego miasta a to czas i nie oszukujmy się koszt paliwa (często sam dojazd w skali m-ca wynosił więcej niż koszty zajęć). Do tego zajęcia są w godzinach popołudniowych a tu trzeba najpierw wrócić z pracy i ciężko wyrobić się z dojazdem na konkretne godziny. Dodatkowe zajęcia bardzo jej się spodobały więc póki byłam na urlopie macierzyńskim woziłam ją w tą i z powrotem. Szczerze mówiąc nawet takie zajęcia 2 x w tygodniu to nie lada wyzwanie. Zsynchronizować plan dnia, drzemka i karmienie Olka - bywało różnie. W takich momentach żałowałam, że nie mieszkam w mieście.
Do tego wszystkiego jeszcze te wścibskie sąsiadki, wszystko o wszystkich wiedzą. Jak tylko gdzieś wyjadę na dłużej już mają odnotowane, że mnie nie było i od razu pytanie gdzie byłam tyle czasu? Wiedzą kiedy mam gości, komentują auta, które zajeżdżają pod bramę, jak często był grill latem a co się dzieje, że siedzę ciągle w domu? Wszystko widzą i wiedzą nawet czasem lepiej ode mnie. Czego to się o sobie nie dowiedziałam, co niby mówiłam i robiłam...Temat rzeka...
Zbliża się zima, jak pomyślę sobie o paleniu w piecu itp. to odechciewa mi się tej całej wsi. Owszem wiosna, lato super sprawa. Kwiatki w ogrodzie kwitną, dzieciaki biegają boso po trawie, istny raj. Niestety jak dla mnie na jesień i zimę chętnie przeniosłabym się do miasta, do centralnego ogrzewania, zawsze ciepłej wody w kranie. Jak dla mnie mieszkanie na wsi ma jednak chyba więcej minusów niż plusów. Oczywiście gdybym miała środki finansowe sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Jeśli mogłabym pozwolić sobie na zrezygnowanie z pracy i zajmowanie się tylko wychowywaniem dzieci, rozwijaniem ich pasji, zajmowaniem się domem, spokojnie mogłabym wozić ich na zajęcia nawet codziennie. Niestety sprawa nie jest taka prosta.
Jak słyszę komentarze jak to ja mam super, mając domek na wsi, uśmiecham się tylko pod nosem. Może jestem wygodna, może nie wszystkie dzieci uczestniczą w zajęciach dodatkowych i też jakoś sobie radzą, może nie doceniam tego co mam...Nie pozostaje mi nic innego jak wierzyć, że wszystko da się jakoś sprawnie zorganizować (szybko przyjdzie wiosna). Chyba jednak jestem mieszczuchem;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz